Był chłodny, mglisty wieczór. Gęste chmury przysłoniły niebo, dlatego
nie dało się bliżej określić czy słońce już zaszło. Tym bardziej że
dookoła panowała ciemność, ale nie widać było blasku księżyca, tym
bardziej gwiazd. Ja siedziałam akurat nad błotnistym brzegiem przy wpół
zarośniętej sadzawce. Dookoła słyszałam cykady świerszczy i bzyczenie
komarów. Robiło się chłodno, ale nie przeszkadzało mi to . No, może
trochę....
podniosłam się z błota szukając czegokolwiek co nie przesiąknęło
lodowatą wodą. Zmarszczyłam brwi. Na drugim końcu bagna rosła stara
wierzba płacząca.Jej długie zielone witki muskały z gracją mętną taflę
wody. Nada się.
Zaczęłam błądzić w szuwarach. Moje kroki były niepewne, a co drugi
zapadał się w błoto. Nagle usłyszałam cichy szelest. Zignorowałam.
Pewnie to znowu te wredne borsuki. Na dzień dzisiejszy miałam ich
serdecznie dość.
W pewnej chwili grunt zapadł się pod moim ciężarem,a ja z plusem wpadłam do lodowatej wody.
Ale chociaż nie muszę iść na około....heh, czemu ja zawsze mu muszę tak pozytywnie myśleć...
Wynurzyłam się z wody zarzucając głowę do tyłu. To była trochę głośna akcja. Trochę za głośna jak na mnie. I miałam rację.
Z pomiędzy gałęzi wierzby wyłoniła się wilcza sylwetka. Czemu wcześniej
jej nie zauważyłam? Chyba nie jestem zbyt spostrzegawczą osobą...
(Ktoś się skusi? )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz